Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/252

Ta strona została przepisana.

przyjaciół, panie Bally. Ale zaraz tu wpuszczę nieco światła i przyjrzę się wam dokładniej.
To mówiąc, podszedłem ku wschodniemu oknu i rozwarłem okiennice.
Przy świetle dziennem dopiero poznać mogłem, jak zmienił się ten człowiek. Później, gdyśmy znaleźli się wszyscy razem, bardziej byłem zdumiony, widząc, jak nieznaczne piętno czas na nim wycisnął; pierwsze jednak wrażenie moje było wręcz przeciwne.
— Starzejesz się waszmość — przemówiłem.
Po jego twarzy przebiegła chmurka posępna.
— Jeślibyś wasze mógł obaczyć własne swe oblicze — odpowiedział, — napewnobyś nie mówił nic więcej w tej materji.
— Phi! — odparłem. — Mnie starość nie przeraża. Tak mi się zdaje, że zawsze byłem stary; teraz zaś, dzięki Bogu, cieszę się większem uznaniem i poważaniem. Niekażdy może to o sobie powiedzieć, mości panie Bally! Dla waszmości zmarszczki na czole są klęską prawdziwą; życie zaczyna już zamykać się za waszmością, niby więzienie; niebawem śmierć do drzwi zapuka... i nie widzę, z jakiego źródła będziesz waszmość czerpał swe pocieszenia.
Tu pan dziedzic zwrócił się do Secundry Dassa i jął z nim coś gwarzyć w języku hindustańskim, z czegom jedynie wymiarkował (przyznaję, że nie bez przyjemności), iż moje uwagi mocno go zabolały. Przez cały ten czas, nawet gdym podrwiwał sobie z nieprzyjaciela, myśl moja