Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/253

Ta strona została przepisana.

(możecie mi wierzyć) zajęta była całkiem innemi sprawami, a głównie tem, w jaki sposób możnaby się prędko a niepostrzeżenie porozumieć z panem Henrykiem. W krótkiej chwili wypoczynku, jaką mi teraz dano, skupiłem wszystkie siły umysłu, by wpaść przecie na jakiś koncept, alić naraz, gdym zwrócił oczy w inną stronę, ujrzałem samego pana Henryka; stał w drzwiach i wedle wszelkich pozorów był najzupełniej spokojny. W tejże chwili, gdym spotkał się z jego spojrzeniem, przestąpił próg i wszedł do pokoju. Pan dziedzic posłyszał jego kroki i ze swej strony posunął się ku niemu; gdy już ich dzieliło kilka stóp odległości, bracia stanęli, mierząc się długo wzrokiem, poczem pan mój uśmiechnął się, skłonił się nieco i wykonał żwawy obrót w mą stronę:
— Panie Mackellar, — rzekł, — trzeba pomyśleć o śniadaniu dla tych wędrowców.
Widać było, że się pan dziedzic trochę stropił; tem-ci więcej jednak okazywał bezczelności zarówno w mowie jak w manierach.
— Głodny jestem jak pies — odezwał się. — Każ mi coś dobrego podać, Henryku!
Pan Henryk zwrócił się doń z tym samym cierpkim uśmiechem.
— Lordzie Durrisdeer... — poprawił.
— O, w rodzinie niepotrzebne takie ceremomnje — odrzekł pan dziedzic.
— Każdy w tym domu darzy mnie przysługującym mi tytułem — rzekł pan Henryk. —