Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Jeżeli aść uważasz za stosowne czynić w tym względzie wyjątek, pozwolę ci zastanowić się nad tem, jak na rzecz tę zapatrywać się będą ludzie obcy i czy to nie będzie poczytane za objaw bezsilnej zazdrości.
O mało nie klasnąłem w ręce z zachwytu, tem bardziej, że pan mój, nie zostawiając bratu ani chwilki czasu na odpowiedź, dał mi znak ręką i wraz ze mną wyszedł natychmiast z pokoju.
— Chodź waćpan żwawo — odezwał się do mnie; — musimy wynieść robactwo z tego domu.
I pomknął przez korytarze tak szybkim krokiem, że ledwo mogłem za nim nadążyć; skierował się wprost ku drzwiom Jana Pawła, otwarł je bez pukania i wszedł do środka. Jan nibyto spał jak zabity, ale pan mój nawet nie myślał udawać, że go budzi.
— Janie Pawle, — przemówił najspokojniejszym w świecie głosem, — gdyby nie to, że służyłeś długo memu ojcu, dawnobym cię, jako psa, wygnał z domu. Jeżeli w ciągu pół godziny przekonam się, żeś stąd wyjechał, będziesz w Edymburku odbierał swą płacę. Jeżelibyś zasię marudził tutaj albo w St. Bride, to chociażeś człek sędziwy i stary sługa, dalibóg znajdę zadziwiający sposób, by ukarać cię za nieposłuszeństwo. Wstawaj i uchodź czemprędzej. Drzwi, przez które wpuściłeś tych ludzi, będą ci