Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/255

Ta strona została przepisana.

teraz drogą wyjścia. Nie życzę sobie, by mój syn miał kiedy widzieć twoje oblicze.
— Cieszę się, że waszmość tak spokojnie zniosłeś rzecz tę całą — odezwałem się, gdyśmy znów znaleźli się sam na sam.
— Spokojnie?! — krzyknął pan Henryk i ująwszy mnie znagła za rękę, przyłożył ją do swego serca, które biło głośno niby miot kowalski.
To odkrycie napełniło mnie trwogą i podziwem. Żaden organizm nie zdołałby znieść tak gwałtownego naprężenia; cóż dopiero mówić o jego organiźmie, który już i tak był rozbity! Poprzysiągłem sobie w duchu, iż musimy corychlej doprowadzić do końca tę okropną sytuację.
— Mniemam, iż dobrzeby było, jeślibym zawiadomił panią dobrodziejkę — odezwałem się. Prawdę mówiąc, to jemu wypadało iść z tą wieścią, atoli liczyłem — i nie bezpodstawnie — na jego obojętność.
— Dobrze — odpowiedział. — Chcę przyspieszyć śniadanie; powinniśmy wszyscy zjawić się przy stole, nawet Aleksander; niech się zdaje, że nie obawiamy się niczego.
Pobiegłem do pokoju mej pani i bez żadnych wstępów wyjawiłem jej całą nowinę.
— Byłam na to zdawna przygotowana — odrzekła. — Musimy spakować się dziś pocichu i równie sekretnie wymknąć się nocą z domu. Bogu niech będą dzięki, że mamy jeszcze jedno