Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/257

Ta strona została przepisana.

na zawsze, naprzekór wszystkim mocom piekielnym!
Nie umiem dać należytego wyobrażenia o gwałtowności i tonie słów jego; dość, że staliśmy w przerażeniu oboje, zwłaszcza ja, który i do niedawna byłem byłem świadkiem jego panowania nad sobą. Przytomność mi przywróciło spojrzenie mej pani, poruszając mnie do głębi serca. Dałem jej ukradkiem znak, by odeszła; zostawszy sam na sam z panem Henrykiem, biegającym jak szaleniec z jednego końca pokoju w drugi, podszedłem ku niemu i złożyłem dłoń na jego ramieniu.
— Panie miłościwy — odezwałem się, pozwól, że będę z tobą mówił szczerze a otwarcie. Jeżeli ostatni raz mam to czynić, tem-ci lepiej, bom już jest zmęczony tą rolą.
— Nic mnie nie odmieni — odpowiedział pan Henryk. — Boże broń, bym nie chciał was słuchać... ale nic odmienić mnie nie zdoła.
Powiedział to głosem stanowczym, ale bez znaków poprzedniej gwałtowności, co już poczęło podnosić me nadzieje.
— Doskonale! — rzekłem na to. — Stać mnie i na mówienie po próżnicy.
Wskazałem mu krzesło; usiadł i wpatrzył się we mnie.
— Przypominam sobie czas, kiedy jm pani dobrodziejka mało myślała o waszmości — odezwałem się.