Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— Nigdym o tem nie mówił, dopóki tak było — odparł pan Henryk, mieniąc się na twarzy. — Zresztą wszystko już się odmieniło.
— A czy waszmości wiadomo, jak daleko zaszła ta odmiana? — zapytałem. — Wiesz-li waszmość, do jakiego stopnia wszystko się zmieniło? Wszystko do góry nogami się przewróciło, mościpanie! Teraz to pani dobrodziejka uprasza waćpana o słowo życzliwe... i niestety daremne są jej starania. Czy waćpan wiesz, z kim ona spędza dnie całe, gdy waćpan przebywasz poza domem, włócząc się kędyś po ogrodzie? Panie łaskawy, toż ona z konieczności cieszyć się musi towarzystwem pewnego starego nudziary, ekonoma, którego imię Efraim Mackellar; sądzę zaś, że waszmość potrafisz sobie uświadomić, co to za towarzystwo, bo jeżeli się nie mylę, sam kiedyś musiałeś na niem poprzestawać...
— Panie Mackellar! — zawołał pan Henryk, zrywając się na równe nogi. — Panie Mackellar, na miłość Boską!
— Ani nazwisko Mackellara ani święte Imię Boskie nie zdoła zmienić tej prawdy, którą tu ukazuję waszmości, — rzekłem na to. — Zali godzi się, byś waćpan, wycierpiawszy tak wiele, miał innym przyczyniać cierpienia? Czy to po chrześcijańsku?... Ale waszmość tak jesteś oddany swemu nowemu przyjacielowi, iż o starych zgoła już nie pamiętasz; wszyscy oni już znikli z twej pamięci! A przecież oni w naj-