Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/259

Ta strona została przepisana.

czarniejszych chwilach zawżdy stali przy waszmości; pani dobrodziejki nienajmniejszy był w tem udział. I czy waszmość pomyślałeś kiedy o niej właśnie, o dobrodziejce? pomyślał-żeś o tem, co ona przecierpiała w noc ową pamiętną? albo o tem, jak tkliwą i oddaną była ci odtąd małżonką? albo o tem, w jakiem położeniu ona dziś się znajduje? Nigdy waćpanu przez myśl to nie przeszło! Dla waszmości to dumą i ambicją całą, by zostać tutaj i zmierzyć się z tym człowiekiem... a ona też musi zostawać tu z waćpanem. Duma pańska... rzecz to wielka! Zważyć jednak trzeba, że j. m. pani dobrodziejka jest tylko kobietą, waszmość zaś jesteś wielkim, tęgim mężczyzną! Ona jest kobietą, której poprzysięgałeś wszelką pomoc, opiekę i obronę... co więcej, jest to rodzona matka twojego syna.
— Gorzkie są twoje słowa, mości Mackellar, odrzekł mi na to, — ale dalibóg boję się, czy nie zawierają w sobie prawdy. Oskarżałem się niegodny szczęścia, jakie mnie nawiedzało. Proś tu wasze do mnie moją małżonkę!
Jm. dobrodziejka bawiła nieopodal, czekając na wynik rozmowy. Gdym ją wprowadził, pan Henryk wziął nas oboje za ręce i położył je wraz na swojem sercu.
— Dwoje przyjaciół miałem w życiu — przemówił. — Im zawdzięczam wszelkie radości, jakich doznałem kiedykolwiek. Skoro powzięli-