Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/26

Ta strona została przepisana.

— Maluczko, a zaczną opowiadać, że my już nie piastujemy najwyższych stanowisk w naszym powiecie!
— Dziwne-ć to stanowisko, które mógłbym tu objąć — odrzekł pan Henryk, a gdy go w dalszym ciągu ciągnięto za język dodał:
— Powiem wam szczerą prawdę... Ja nie śmiem pokazać się ludziom na oczy.
— Nikt przed tobą ne wyrzekł takich słów w tym domu! — zawołała panna Alison.
— Pojedziemy we trójkę — rzekł pan starszy i w rzeczy samej po raz pierwszy w ciągu lat czterech wdział buty z cholewami (wiele się natrudził Jan Paweł, zanim zdołał wciągnąć mu je na nogi). Panna Alison ubrała się w nieużywany oddawna strój jeździecki i pomknęli w trójkę konno do miasta.
Ulice były zatłoczone gawiedzią z całej okolicy. Ledwie oczy pospólstwa spoczęły na postaci pana Henryka, rozległo się sykanie, urągania i wrzask:
— Judasz! Judasz!... Gdzie jest brat starszy?... Gdzie są chłopcy-nieboracy, co z nim pojechali?
Ktoś nawet rzucił kamieniem, ale większość zebranych oburzyła się na ten postępek, biorąc pod uwagę obecność pana starszego panny Alison. Nie trzeba było i dziesięciu minut na to, by starszy pan pojął, iż pan Henryk miał całkowitą słuszność. Nie rzekł ani słowa, tylko zawrócił konia i odjechał, nazad do domu opuściwszy głowę na piersi. Panna Alison też nie odezwała