Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/260

Ta strona została przepisana.

ście oboje myśl jedną, doprawdy byłbym ostatnim niewdzięcznikiem...
Tu zacisnął usta i spojrzał na nas nieprzytomnemi oczyma.
— Róbcie ze mną, co chcecie — rzekł po chwili; — ale myślę...
Znów przerwał na chwilę.
— Róbcie, co wam się podoba — dokończył; Bóg wie, że was kocham i darzę szacunkiem.
I opuściwszy nasze dłonie, odwrócił się, odszedł parę kroków i jął spoglądać przez okno. Ale pani pobiegła za nim, wołając go po imieniu i rzuciła mu się na szyję, płacząc rzewnie.
Wyszedłem i zamknąwszy drzwi za sobą, stałem przez chwilę w miejscu, dziękując Bogu z głębi serca.

Zgodnie z wolą mego pana spotkaliśmy się wszyscy przy śniadaniu. Pan dziedzic przez ten czas już był zzuł swe połatane cholewki i przybrał się w strój stosowny na oną godzinę. Secundra Dass nie był już spowinięty w długie chusty, lecz miał na sobie przyzwoity czarny garnitur, w tórym nie było mu zgoła do twarzy. Stali obaj przy wielkiem oknie, patrząc kędyś daleko. Gdy rodzina weszła, odwrócili się natychmiast; czarny człowiek (jak go już przezwano w domu) schylił się niemal do kolan, natomiast pan dziedzic chciał podbiec, jakoby w celu przywitania się z bliskimi — atoli j. m. dobrodziejka powstrzymała go, dygnąwszy mu