Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/261

Ta strona została przepisana.

zdaleka i trzymając dzieci poza sobą. Pan mój wysunął się nieco naprzód, tak, iż troje osób z domu Durrisdeer znalazło się wobec siebie niemal twarzą w twarz. Rękę czasu znać było na wszystkich; zdało mi się, iż na zmienionych obliczach czytam groźne memento mori; najwięcej jednak to mnie przejęło, iż ten nieszczęśnik jakoś najłatwiej przetrzymał swoje lata. Jejmość dobrodziejka, już się była całkiem przekształciła w dostojną matronę, godną małżonkę człowieka, stojącego na czele licznej rodziny i czeladzi. Mój pan stał się już trochę ociężały w ruchach, przygarbił się, chód miał przyspieszony, jakoby się go wyuczał od p. Aleksandra; twarz schudła i wyciągnęła się, tak, iż wydawała się dłuższą niż dawniej; jawił się na niej niekiedy uśmiech jakiś dziwny, w którym jakoby mieszała się gorycz z namiętnością. Pan dziedzic tymczasem trzymał się wciąż prosto, aczkolwiek z niejakim wysiłkiem; brwi miał pośrodku przegrodzone hardemi rysami, a usta złożone jakby do rozkazywania. Była w nim cała srogość, a potrosze i wspaniałość, jaką ma Szatan w „Raju utraconym“ jm. pana Miltona! Pomimowoli patrzyłem na tego człowieka z wielkim podziwem, i tylko mnie dziwiło, żem przytem tak małą odczuwał trwogę.
Ale bo też zaiste (gdyśmy siedzieli przy stole) wydawało się, jakoby znaczenie jego cał-