Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/262

Ta strona została przepisana.

kiem już przygasło; nawet dawnej ostrości zębów jego obecnie (nie znać było wcale. Znaliśmy go wprzódy, jako czarodzieja, panującego nad żywiołami, a teraz oto przeistoczył się w najzwyczajniejszego sobie, dobrze ułożonego człowieka, który gawędził przy stole tak samo jak jego sąsiedzi. Bo prawdę powiedziawszy, w czyjeż uszy miał wlewać teraz swe obłudne i oszczercze słowa, gdy ojciec jego już umarł, a mośpaństwo żyli z sobą w przykładnej zgodzie? Teraz dopiero, niby w nagłem jasnowidzeniu, zacząłem sobie zdawać sprawę z tego, jak ogromnie przeceniałem dotychczas bystrość umysłu i chytrość tego człowieka. Jeszcze i teraz nie brak mu było złośliwości, obłudny był, jako i pierwej, lecz gdy minęła okazja, która zapewniała mu przewagę, siedział oto bezsilny; była to jeszcze żmija, ale żmija, co niepotrzebnie zmarnowała truciznę. Dwie jeszcze myśli przeszły mi przez głowę, gdyśmy siedzieli przy śniadaniu: primo, że p. dziedzic czuł pewne upokorzenie (powiedziałbym nieomal: rozbity), przekonawszy się, iż jego niecne zamiary spełzły na niczem; secundo, że może pan mój miał słuszność i że niepotrzebnie gotowaliśmy się do ucieczki przed niegroźnym już nieprzyjacielem. Atoli odżyło we mnie wspomnienie owej wielkiej serca palpitacji, jaką widziałem u pana Henryka, i rzekłem sobie, że tylko gwoli jego życia jesteśmy zmuszeni odgrywać rolę tchórzów.