Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/263

Ta strona została przepisana.

Gdy śniadanie się skończyło, pan dziedzic poszedł za mną do mego pokoju i rozsiadłszy się w krześle (które mu omieszkałem był podać), spytał mnie, co my z nim poczniem.
— Cóżby miało być, mości panie Balby — odpowiedziałem; — narazie dom będzie jeszcze otwarty dla waszmości.
— Narazie? — powtórzył. — Podobno niebardzo rozumiem aścine słowa.
— Rzecz jest całkiem jasna — odpowiedziałem. — Pozwalając waćpanu tu przebywać, liczyć się musim z naszą reputacją; jeżeli waćpan zniesławisz się publicznie jakimkolwiek złym postępkiem, wydalimy cię stąd natychmiast.
— Widzę, żeś shardział i stałeś się bezczelnie zuchwały — rzekł dziedzic, marszcząc brew groźnie.
— W dobrej szkole mnie uczono — odciąłem się. — Waćpan zaś sam chyba to spostrzegłeś, że ze śmiercią starszego pana jegomości aścina moc rozwiała się doszczętnie. Teraz już się nie boję waćpana, mości Bally... mniemam nawet (niech mi to Bóg przebaczy), że pańskie towarzystwo sprawia mi niejaką przyjemność.
On na to wybuchnął głośnym śmiechem, który — jakom odrazu zmiarkował — nie był szczery.
— Przybyłem tu z pustą kieszenią — odezwał się po chwili.