Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/264

Ta strona została przepisana.

— Nie sądzę, by miał wpaść tam waćpanu choćby grosz jeden — odparłem. — Radzę panu nie budować na tem żadnych nadziei.
— Co się tyczy tegu punktu, miałbym coś do powiedzenia — odrzekł na to pan dziedzic.
— Naprawdę? — odpowiedziałem. — Nie mogę odgadnąć, co to takiego będzie.
— Ho, ho! silisz się wasze na poufałość! — rzekł dziedzic. — Mam-ci ja jeszcze jedną silną pozycję... Boicie się skandalu, a ja z tego korzystam.
— Za pozwoleniem, mości panie Bally — odrzekłem. — Nie boimy się wcale skandalu w związku z waszmością.
On znów się roześmiał i rzekł: — Ha, widzę, żeś się ćwiczył w dawaniu ciętych odpowiedzi. — Ale mowa to rzecz łatwa, niekiedy zaś bardzo zwodnicza. Ostrzegam waćpana, iż mogę i ja zjadliwość swą okazać w tym domu. O wiele mądrzej waćpan postąpisz, gdy dasz mi pieniądze i obaczysz, jak stąd odjadę.
To rzekłszy, kiwnął mi ręką i wyszedł z pokoju.
Wkrótce potem nadszedł pan Henryk z rejentem panem Carlyle; przyniesiono butelkę starego wina i wszyscyśmy wypili po szklance, zanim przystąpiliśmy do interesu. Wówczas to przygotowano i prawnie przeprowadzono wszystkie konieczne sprawy, a majętności szkockie powierzono opiece mojej i pana Carlyle'a.