Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/265

Ta strona została przepisana.

— Został jeszcze, mości panie Carlyle, jeden punkt, co do którego chciałbym, byś waszmość oddał nam sprawiedliwość — rzekł pan Henryk, gdy już załatwiono wspomniane powyżej sprawy. — Ten nagły nasz wyjazd, zbiegający się z powrotem mego brata, będzie niewątpliwie różnie przez ludzi omawiany. Pragnąłbym, byś waćpan raczył nie dopuszczać do jakiegokolwiek łączenia tych dwóch okoliczności.
— Zrobię z tego punkt odpowiedni, panie łaskawy — rzekł pan Carlyle. — Zatem pan dzie... pan Bally nie będzie towarzyszył waszmości?
— Jest to punkt, ku któremu właśnie zmierzam — rzekł pan Henryk. — Pan Bally zostaje w Durrisdeerze pod opieką obecnego tu pana Mackellara... ale nie życzę sobie, by miał kiedykolwiek wiedzieć o kierunku naszej podróży.
— Wszelakoż gminna pogłoska... — zaczął rejent.
— Ho! kładę ci na sercu, mości panie Mackellar, iż rzecz cała ma być w ścisłym sekrecie pomiędzy nami — przerwał pan Henryk. — Oprócz waćpana oraz pana Mackellara nikt nie powinien wiedzieć o żadnym z mych kroków.
— A pan Bally zostanie tutaj? — spytał pan Carlyle. — No, tak, tak, rozumiem. Pełnomocnictwa, jakie waszmość zostawiasz... — tu przerwał znów na chwilę. — Panie Mackellar, nałożono na nas dość ciężki obowiązek.