Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/266

Ta strona została przepisana.

— Bez wątpienia, dobrodziejku — odrzekłem.
— Bez wątpienia — powtórzył prawnik. — Więc pan Bally nie będzie miał tu głosu?
— Nie będzie miał wcale głosu — odrzekł pan Henryk; — a przytem, sądzę, nie będzie miał i najmniejszego wpływu. Pan Bally niedobrym bywał doradcą.
— Rozumiem — skinął głową rejent. — Ale nawiasem mówiąc, czy pan Bally posiada jakie środki do życia?
— Miarkuję, że nie posiada grosza przy duszy odrzekł pan Henryk. — Daję mu przeto w tym domu wszystko co potrzeba: jadło i opał.
— A jak będzie z pensją? — zapytał prawnik. — Jeżeli mam dzielić się odpowiedzialnością, tedy waszmość przyznasz, iż pożądaną jest rzeczą, bym rozumiał pańskie zapatrywania. Więc jak się przedstawia sprawa pensji?
— Pensji mu żadnej nie będę wypłacał — odrzekł pan Henryk. — Pragnę, by pan Bally żył bardzo skromnie. Jego postępowanie niezawsze sprawiało nam przyjemność.
— Zaś w kwestjach pieniężnych — dodałem — okazywał się haniebnie złym gospodarzem. Spójrzno waszmość, panie rejencie, na ten wyciąg, gdzie zestawiłem różne kwoty pieniężne, jakie ten człowiek wyciągnął z naszego majątku w ciągu ostatnich lat kilkunastu. Całość daje sumę wcale znaczną.