Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/267

Ta strona została przepisana.

Pan Carlyle złożył usta, jakby pogwizdując i rzekł:
— No, no! Tego to ani się nie domyślałem! Raz jeszcze racz mi wybaczyć, łaskawy panie, jeżeli wydam się zbyt natarczywy, ale doprawdy jest rzeczą pożądaną, bym mógł poznać pańskie intencje. A nuż pan Mackellar umrze i zostanę jako jedyny powiernik całej sprawy? Czyby więc nie było bardziej na rękę waszmości, żeby pan Bally... hm... wyjechał z kraju?
Pan mój spojrzał badawczo na rejenta.
— Czemu aść o to pytasz? — zagabnął go.
— Dochodzę do wniosku, miłościwy panie, że pan Bally nie jest bynajmniej pociechą swej rodziny — rzekł prawnik, uśmiechając się.
Twarz pana Henryka nagle sposępniała.
— Bodajby go djabli...! wykrzyknął i jął nalewać sobie wina do szklanki, atoli ręka tak mu się trzęsła, iż połowę napitku wylał sobie na kamizelkę. Drugi to raz pan mój, wśród statecznego zresztą i rozsądnego zachowania się, dał się ponieść gniewliwości. Zaskoczyło to pana Carlyle‘a, który odtąd jął przyglądać się memu panu ze skrytą ciekawością; we mnie zaś fakt ten wznowił przekonanie, iż czynimy, co tylko możem najlepszego, dla ratowania zdrowia i rozumu mego pana.
Wyjąwszy owo chwilowe uniesienie, cała rozmowa była prowadzona nader pomyślnie. Pan Carlyle, obyczajem prawników, chciał wszystko omówić szczegół za szczegó.em. W ten