Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/269

Ta strona została przepisana.

stać poczęła odwaga, gdy spostrzegł, jak mamy się na baczności; wiem też, że moja odwaga gasnąć poczęła niepostrzeżenie. Co mnie najwięcej tworzyło, to niesłychana zręczność z jaką ten człowiek umiał się wkręcać we wszystkie nasze kłopoty. Zdarzyło się komu z was, po upadku z konia, wyczuwać rękę chirurga, umiejętnie rozgarniającego i badającego muskuły, póki nie uchwyci mocno za miejesce skaleczone? Podobnież sprawiał się pan dziedzic; miał język niebywale zręczny do zadawania pytań, a i oczy niezwykle bystre, co wszystko wpatrzeć umiały. Zanim się spostrzegłem, na co się zanosi, ten człowiek zaczął przedemną ubolewać nad nieczułością mego pana w stosunku do j. m. dobrodziejki i do mnie, oraz nad jego nadmierną pobłażliwością wobec syna. Nie bez strachu zauważyłem, że do tego ostatniego punktu powracał kilkakrotnie. Chłopak początkowo okazywał pewien lęk wobec stryja, z czego wniosłem niezbicie, że jego ojciec był natyle nierosądny, by wbić mu w głowę to, co już mu w nią kiedyś zaczął kłaść nieopatrznie. Gdy zasię patrzyłem na tego człowieka tak wciąż pięknego, tak wybornego mówcę, mającego do opowiedzenia tyle różnych przygód, widziałem, że taka właśnie osobistość zdolna jest podbić chłopięcą imainację. Jan Paweł dopiero rankiem dnia owego wyjechał z domu, a nie należy przypuszczać, by miał dotychczas trzymać język za zębami, gdy szło o temat tak mu ulubio-