Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/270

Ta strona została przepisana.

ny... to też pan Aleksander mógł znaleźć się w roli Dydony, płonącej ciekawością słuchania, przy nim zaś pan dziedzic, niby jakiś djabelski Eneasz, pełen opowieści najmilszych dla każdego w świecie młodzieńczego ucha, o rzeczach takich jak bitwy, morskie przeciwności, ucieczki przed pościgiem, leśne ostępy na zachodzie oraz (od czasu ostatniej jego podróży) kraina indyjska z jej starożytnemi grodami. Już zgóry przewidywałem — z całą oczywistością — jak sprytnie będą użyte te ponęty i jaką władzę nad duszą chłopaka mocen będzie zdobyć zwolna tym sposobem ów człowiek. Póki ten był w domu, żaden zakaz nie byłby na tyle silny, by mógł rozdzielić tę dwójkę; boć jeżeli trudno bywa czarować węże, to nietrudno rzucić urok na młokosa, w krótkich jeszcze chadzającego pluderkach. Przypomniałem sobie pewnego starego marynarza, który mieszkał w samotnym domu za Figgate Whins (zdaje mi się, że później przezwał tę miejscowość Portobello); w każdą sobotę wieczorem zbiegali się doń chłopcy z Leith, obsiadali go gęsto, jak wrony padlinę, i przysłuchiwali się jego pełnym przekleństw opowieściom; widywałem to był niejednokrotnie gdym jako żak młody przechodził tamtędy, by w dumaniach samotnych zażyć świątecznego wczasu. Wielu z tych chłopców przychodziło tam niewątpliwie na wyraźny jego rozkaz; wielu bało się, a nawet nienawidziło tego grubijana, którego obrali sobie za bohatera; wszak widzia-