Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/271

Ta strona została przepisana.

łem, jak uciekali przed nim, gdy był podchmielony, i rzucali za nim kamieniami, gdy był pijany. A mimo to przychodzili doń w każdą sobotę! O ile łatwiej mógł taki chłopak, jak pan Aleksander, ulec wpływom wytwornego, pięknie mówiącego, z dostojnej rodziny pochodzącego człowieka, co w świecie szerokim bywał i przygód przeróżnych zakosztował, a miał chętkę go usidlać; zdobywszy zaś wpływ, jakże łatwo mógł go ów człowiek użyć do tego, by sprowadzić chłopca na złą drogę!
Ze trzy razy chyba wróg nasz wspominał imię pana Aleksandra, zanim zmiarkowałem, do czego zmierza; w mig jeden całe to pasmo myśli i wspomnień przemknęło mi przez głowę — i rzekłbyś, żem się wzdrygnął, jakoby czeluść jakaś rozwarła mi się wpoprzek drogi. Pan Aleksander!... Tu było sedno całej sprawy, tu była Ewa w naszym nietrwałym raju... a wąż już był na tropie i syczał złowieszczo...
Z tem większą zatem usilnością jąłem czynić przygotowania do podróży; rozwiał się ostatni z mych skrupułów, gdyż mogące ze zwłoki wyniknąć niebezpieczeństwo kreśliło się olbrzymiemi literami przedemną. Od tej chwili bodaj że do końca dnia nie zaznałem spoczynku ni wytchnienia. To przebywałem na posterunku przy panu dziedzicu i jego Indyjczyku, to znów przemykałem się na strych, by pozamykać jakąś walizę, to znów wysyłałem Macconochiego przez tylną furtkę i leśną ścież-