Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/272

Ta strona została przepisana.

kę, by poniósł tę walizę na umówione miejsce; czasami zaś, dopadkiem, naradzałem się w kilku słowach z dobrodziejką. Takie było verso naszego życia w Durrisdeerze przez cały dzień owy; zasie na przedniej stronicy wszystko wydawało się być w zupełnym spokoju i porządku, jak to bywa wśród rodziny zadomowionej w swej ojczystej siedzibie — a gdyby nawet dało się zauważyć jakieś zaniepokojenie, pan dziedzic mógłby je złożyć na karb swego niespodzianego przybycia oraz trwogi, jaką zwykł był wywoływać.
Wieczerza przeszła w zupełnej przyzwoitości, a po chłodnych ukłonach całe towarzystwo rozeszło się do przeznaczonych każdemu pokojów. Ja do samego końca czuwałem nad osobą pana dziedzica. Umieściliśmy go w sąsiedztwie bezpośredniem jego Indyjczyka, w północnem skrzydle gmachu, jako że było ono najbardziej oddalone i można było je odgrodzić szeregiem drzwi od właściwego gmachu. Przekonałem się, że pan dziedzic był iście serdecznym przyjacielem czy dobrym zwierzchnikiem (bo nie wiem, jak to określić) swojego Secundry Dassa, bo dbał naprawdę o jego wygodę: własnoręcznie podniecał jego ognisko, bo Indyjczyk skarżył się, że mu zimno; dopytywał się o ryż, stanowiący główne pożywienie tego cudzoziemca; rozmawiał z nim uprzejmie po indyjsku, gdy jam stał obok nich, trzymając świecę w ręku i udając, że mnie morzy senność. Wkońcu pan