Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/273

Ta strona została przepisana.

dziedzic zauważył dawane przezemnie rozpaczliwe znaki i rzekł:
— Widzę, że aspan zachowałeś wszystkie dawne obyczaje; wcześnie kładziesz się spać i wcześnie wstajesz. Idź już, idź, skoro masz taką chęć do ziewania!
Znalazłszy się w swoim pokoju, zacząłem udawać, że się rozbieram; po pewnym czasie gdy już wszystkiego dokonałem, przygotowałem sobie krzesiwko i zgasiłem świecę. W jaką godzinę później zapaliłem znów światło, obułem nogi w sukienne papucie, które miałem jeszcze z tych czasów, gdym czuwał nad chorym mym panem, i wyruszyłem wgłąb dworu, by zgromadzić wszystkich do drogi. Wszyscy byli już ubrani i czekali w pogotowiu — jmć mój pan, jmć jego małżonka, panna Katarzyna, pan Aleksander oraz Krysta, pokojowa mej pani. Widziałem jakie wrażenie owa tajemniczość czyniła na niewinnych zgoła osobach, których twarze — jako ściana pobladłe — jawiły się jedna po drugiej w szczelinie drzwi. Wymknęliśmy się boczną furtką w ciemność nocną, ledwie przetkaną światłem kilku gwiazdek — tak, iż początkowo szliśmy po omacku, potykając się i przewracając wśród krzaków. O kilkaset sążni od ścieżyny leśnej oczekiwał nas Macconochie z wielką latarnią, przeto resztę drogi odbyliśmy bez większych trudności, wciąż jednak milcząc, jak skazańcy. Tuż za klasztorem ścieżka przyłączyła się do gościńca, a o jakie ćwierć mili da-