Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/274

Ta strona została przepisana.

lej, gdzie rozpoczynały się trzęsawiska, obaczyliśmy światła dwóch pojazdów migocące obok drogi. Kilka zaledwie słów zamieniliśmy z sobą przy rozstaniu, a i te dotyczyły wyłącznie interesów. Uścisnęliśmy sobie ręce, w milczeniu, odwróciły się twarze — i wszystko się skończyło. Konie ruszyły kłusem, blask latarek przeleciał niby błędny ognisk po załomach trzęsawiska, aż zgasł poza skalnem urwiskiem... a na gościńcu został tylko Macconochie i ja, z naszą latarnią. Jednej rzeczy jeszcze czekaliśmy, mianowicie ponownego zjawienia się karety nad Cartmore. Zdaje się, że dowlekłszy się do wierzchołka góry, obejrzeli się po raz ostatni za siebie i spostrzegli naszą latarnię jeszcze nie ruszoną z miejsca, gdzieśmy się rozstali — bo z pojazdu ktoś odczepił latarkę i wymachnął nią trzy razy do góry i na dół, jakby na pożegnanie. I wówczas już odjechali od nas naprawdę, rzuciwszy ostatni raz wzrokiem na duch ukochanego Durrisdeeru i kierując lica w stronę barbarzyńskiego kraju. Nigdym przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak ogromne jest owo sklepienie ciemnego nieba, pod którem, w bezbrzeżność nocy spowici, staliśmy dwaj biedni słudzy — jeden już stary, a i drugi niemłody — po raz pierwszy opuszczeni przez wszystkich; nigdy wpierw w tym stopniu nie odczuwałem mej zależności od opieki ludzkiej. Poczucie samotności paliło mnie we wnętrznościach jak ogień. Zdawało mi się, że my, którzyśmy zostali na miejscu, je-