Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/275

Ta strona została przepisana.

steśmy w istocie wygnańcami, i że Durrisdeer i Solwayside tudzież wszystko, co kraj ten czyniło mą macierzą, powietrze tutejsze mem zdrowiem i pokrzepieniem, a język miejscowy moją radością, naraz stąd odjechało i przebywało wraz z rodziną mych państwa kędyś daleko za morzami...
Przez resztę owej nocy przechadzałem się tam i z powrotem po gładkim gościńcu, rozmyślając to o przyszłości, to o rzeczach minionych. Myśli moje, zrazu krążyły z tkliwą czułością dokoła tych, którzy przed chwilą odjechali, potem wszakże — w miarę jak zastanawiałem się nad tem, co pozostało mi czynić — jęły nabierać więcej męskiego hartu i zdecydowania. Dzień rozjaśnił wierzchołki gór w głębi lądu, ptactwo rozkrzyczało się wszelakiemi głosy, a dymy zagród poczęły wzbijać się nad burą powierzchnią tręsawisk, zanim pomyślałem o powrocie — i zszedłszy na ścieżkę dotarłem do miejsca, gdzie dach Durrisdeeru rozbłyskał światłem poranku ponad morską topielą.

O zwykłej godzinie posłałem po pana dziedzica i z całym spokojem oczekiwałem jego przybycia do świetlicy. Przybywszy, jął rozglądać się po pustym pokoju, gdzie widać było tylko trzy miejsca nakryte.
— Mało nas dzisiaj — ozwał się. — Cóż to się stało?