Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/276

Ta strona została przepisana.

— Musimy się przyzwyczaić do tak małej gromadki — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie przenikliwie.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał.
— Pański przyjaciel Dass i ja będziemy odtąd panu za całe towarzystwo — odparłem. — Pan mój i jejmość dobrodziejka wyjechali wraz z dziećmi w długą podróż.
— Słowo daję! — wybuchnął pan dziedzic. — Czyż to możliwe? Widzę, żem doprawdy wywołał tu popłoch jako wśród Wolsków w Corioli! To jednak nie powód, by nam miało śniadanie wystygnąć! Racz waćpan siadać, mości Mackellar, — to mówiąc, wziął pierwsze miejsce za stołem, które przeznaczyłem był dla siebie, — a gdy się posilać będziemy, waść będziesz łaskaw podać mi bliższe szczegóły onej wyprawy.
Widziałem, że był bardziej wzburzony, niż to po sobie w słowach okazywał, przeto postanowiłem działać z równym spokojem.
— Właśniem chciał prosić waćpana — rzekłem — o zajęcie pierwszego miejsca za stołem, bo aczkolwiek postawion jestem obecnie na stanowisku gospodarza, wszelakoż nie zapominam, że waćpan, bądź co bądź, należysz do rodziny.
Przez chwilę wziął na siebie rolę pana domu, wydając zlecenia Macconochiemu (który przyjmował je ze złością) i okazując szczególne względy Secundrze.