Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— A dokąd-że to moja zacna rodzina wyjechała? — zapytał jakby od niechcenia.
— Ho, panie Bally, to już inna sprawa — odpowiedziałem. — Nie kazano mi, bym komukolwiek mówił o celu ich podróży.
— Nie komukolwiek, lecz mnie — sprostował dziedzic.
— Nikomu — odparłem.
— Ho-ho! Ostrze nieco stępiono! — ozwał się pan dziedzic. — C‘est de bon ton. Mój brat robi coraz to większe postępy! A co będzie ze mną, drogi panie Mackellar?
— Waszmość będziesz tu miał i łoże i kęs strawy, panie Bally — odpowiedziałem. — Pozwolono mi, bym dawał waćpanu prawo swobodnego korzystania z piwnicy, która jest piękknie we wszystko zaopatrzona. Powinieneś tylko waszmość żyć w dobrych stosunkach ze mną (co nie jest zbyt trudną rzeczą), a nie zabraknie ci ani wina ani wierzchowca.
On w tejże chwili znalazł jakiś pretekst, by wyprawić Macconochiego z pokoju.
— A jak będzie z pieniędzmi? — zapytał. — Czy mam również utrzymywać dobre stosunki z zacnym mym przyjacielem jmć Mackellarem, by mieć grosiwo na drobne wydatki? Byłby to wcale miły powrót do zasad, według jakich chowano mnie w wieku pacholęcym.