Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/278

Ta strona została przepisana.

— Pensji żadnej nie wyznaczono — odpowiedziałem — ale ja już to biorę na siebie, by w miarę zaopatrywano i pańską kieszeń.
— W miarę? — powtórzył. — I waćpan bierzesz to na siebie?
Wyprostował się i powiódł oczyma po rzędach zczerniałych konterfektów, wiszących dokoła sali.
— W imieniu moich przodków... dziękuję waszmości — przemówił, poczem znów zmienił ton głosu na ironiczny:
— Ale dla Secundry Dassa chyba przeznaczono jakąś pensję? Czyż podobna, by o tem zapomniano?
— Zanotuję to sobie i zapytam o instrukcje, gdy będę pisał — odparłem.
A on nagle zmienił sposób postępowania i oparłszy się na łokciu wysuniętym na środek stołu, zagadnął mnie:
— Zali sądzisz wasze, że to wszystko, co czynicie, jest rozsądne?
— Wypełniam ściśle rozkazy, panie Bally — odrzekłem.
— Wielka jest aścina skromność, acz nie wiem, czy równie szczera — dociął mi dziedzic. Opowiadałeś mi wczoraj, że moc moja jakoby upadła ze śmiercią mojego ojca. Jakoż więc do tego przyszło, że magnat angielskiego królestwa ucieka pod osłoną nocy z tego domu, w którym jego ojcowie oparli się tylu oblężeniom?... że zataja miejsce swego pobytu, co już być musi