Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/279

Ta strona została przepisana.

przedmiotem troski Jego Królewskiej Mości i całego państwa?... że pozostawia mnie w swej posiadłości pod ojcowską opieką swego nieocenionego Mackellara? To mi pachnie jakoby wielką bojaźliwością.
Starałem się przerwać mu w tem miejscu, mając już na języku jakieś niezbyt wiarygodne zaprzeczenie; on jednak skinieniem ręki zamknął mi usta i tak ciągnął dalej swoją przemowę:
— Powiedziałem, że rzecz ta pachnie lękliwością... pójdę wszakże dalej i zaznaczę, iż uważam tę bojaźliwość za uzasadnioną. Z nienazbyt wielką chęcią zawitałem w progi tego domu, mając w pamięci wjazd mój ostatni. Jedynie konieczność zdolna była zmusić mnie do powrotu... i konieczność taka nadeszła. Choćby niewiedzieć co się działo, muszę mieć pieniądze! Aspan nie chcesz oddać mi ich dobrowolnie?... Dobrze, mam sposób, by wziąć je od aści przemocą. W ciągu tygodnia, nawet nie opuszczając Durrisdeeru, potrafię wybadać, dokąd ci głuptaśkowie uciekli, puszczę się w pościg za nimi, a gdy dopadnę mą zwierzynę, postawięć tej rodzinie takie warunki, które napełnią ją powtórną trwogą. Zobaczę wtedy, czy lord Durrisdeer — (słowo to wymówił z nieopisaną złością i szyderstwem) — raczy zapłacić mi za to, że uwolnię go od swej obecności... i wszyscy obaczycie, co zechcą wtedy wybrać: korzyść czy zemstę!