Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/28

Ta strona została przepisana.

ny był moim przewodnikiem, jak nie Patey Macmorland, rodzony brat Tomka! Ten kędzierzawy, bosy smyk, liczący sobie lat dziewięć, miewał na języku więcej plugawych opowiastek, niśli zdarzyło mi się kiedykolwiek słyszeć w mem życiu, a przytem zaczął przedwcześnie wespół ze swym braciszkiem zaglądać do kieliszka. Ja sam jeszcze byłem niezbyt stary i duma nie miała u mnie przewagi nad ciekawością, a w ów mroźny poranek każdy człowiek snadnieby się zaciekawił, przysłuchując się wszelakim bajędom okolicznym, jeśliby mu przytem pokazywano po drodze wszystkie miejsca, gdzie się zdarzyły owe dziwy. Gdyśmy przebywali trzęsawiska, posłyszałem opowieści o Claverhouse‘ie, później zaś opowieści o djable, gdyśmy dotarli do szczytu urwiska. Gdyśmy mijali klasztor, dowiedziałem się tego i owego o dawnych mnichach, więc zasię o przemytnikach, którzy w zwaliskach urządzili sobie składnicę i z tej przyczyny lądowali w odległości strzału armatniego od Durrisdeeru, ale przez całą drogę pierwsze miejsce w owych jego bredniach i obmowach zajmowali Durie‘owie, a zwłaszcza biedny pan Henryk. Wskutek tego nabrawszy silnego uprzedzenia do rodziny, u której miałem służyć, byłem niepomału zdumiony, gdym zobaczył sam Durrisdeer, leżący w pięknej, osłoniętej zatoce poniżej klasztornego wzgórka, dwór przepięknie zbudowany na modłę francuską, a może włoską, bom