Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/280

Ta strona została przepisana.

Zdumiony byłem, słysząc go mówiącego tak otwarcie i bez ogródek. Bo też prawdę rzec trzeba, że był porwany wściekłością z powodu pomyślnej ucieczki mego pana, czuł się wystrychnięty na dudka, a zły humor nie pozwalał mu na liczenie się ze słowami.
— Zali sądzisz waszmość, że to wszystko, co mówisz, jest rozsądne? — rzekłem, przedrzeźniając jego słowa.
— Przez dwadzieścia lat ostatnich — kierowałem się w życiu mym mizernym rozsądkiem! odpowiedział z uśmiechem, który mi się wydał niemal niedorzeczny w swej próżności.
— ...I wkońcu wyszedłem na żebraka... o ile wyraz „żebrak“ dostatecznie określa rzecz samą — dopowiedziałem.
— Chciałbym, byś aść zauważył, panie Mackellar — krzyknął pan dziedzic w nagłem, jakoby władczem uniesieniu, które przejęło mnie mimowolnym dlań podziwem, — że jestem oględny w słowach i uprzejmy; naśladuj mnie waćpan w tym wzgędzie, a prędzej pogodzimy się z sobą.

Przez całą tę rozmowę Secundra Dass przyglądał mi się bacznie i pilnie. Od pierwszego słowa nikt z nas ani na chwilę nie zajął się jedzeniem; wzrokiem wpijaliśmy się sobie wzajem w oblicza — rzekłbyś, w samą głąb serca... [1]oczy Indyjczyka niepokoiły mnie jakąś mieniącą się jasnością, jakgdyby człowiek ten wiedział dokładnie, o czem mówiono. Przypuszcze-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak w druku krótkiego słowa, np. spójnika A lub I.