Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/281

Ta strona została przepisana.

nie to jednak odrzucałem od siebie, uprzytamniając sobie, że wszak on nie rozumie po angielsku, — i jedynie z poważnie brzmiącej rozmowy tych dwóch ludzi oraz z gniewu i szyderstwa, jakiego czasem dosłuchać się można było w głosie dziedzica, miarkowałem, że zanosi się na coś ważnego.

Przez jakie trzy tygodnie mieszkaliśmy odtąd razem w dworze durrisdeerskim. Był to początek najosobliwszego rozdziału mojego życia — który winienem nazwać: „moja zażyłość z panem dziedzicem“. Początkowo był on nieco zmienny w swem usposobieniu: to grzeczny, to znów wedle starego obyczaju drwiący i urągliwy; w jednem i drugiem umiałem mu się odpłacić. Dzięki Bogu, nie potrzebowałem teraz miarkować się wobec tego człowieka, a czarnych brwi nigdym się nie lękał... tylko dobytego z pochwy oręża. To też stały mi się nawet pewnego rodzaju rozrywką te pana dziedzicowe porywy nagłej nieuprzejmości, a czasami miałem nawet szczęśliwy koncept w mych odpowiedziach. Wkońcu — przy jednej wieczerzy — użyłem jakiegoś złośliwego wyrażenia, które pobiło go zupełnie. Zaśmiał się po kilkakroć i zawołał:
— Któżby się domyślił, że ta stara baba ma przecie zapas dowcipu pod spódnicą?
— To nie dowcip, panie Bally — odpowiedziałem — to najzwyklejszy w świecie humor szkocki.