Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/282

Ta strona została przepisana.

W istocie nigdy nie miałem najmniejszej pretensji, by mnie uważano za dowcipnisia.
Od tej pory nigdy nie dotknął mnie żadnem grubijaństwem, a przestawanie nasze z sobą zawsze już bywało jakoby krotochwilne. Najwięcej żartowaliśmy z sobą, gdy jemu szło o to, by dostać konia, butelkę wina lub nieco pieniędzy. Podchodził wtedy do mnie niby żaczek, ja zaś z powagą rodzicielską przynosiłem mu rzecz żądaną i obopólna stąd bywała radość i uciecha. Spostrzegłem, iż zaczął mnie więcej respektować, co w niemałym stopniu łechtało we mnie nieszczęsną ludzką przywarę, jaką jest próżność. Poza tem — nieświadomie zapewne i bezwiednie — jął wpadać względem mnie w ton nietylko poufały, ale wręcz przyjacielski, co ze strony człowieka, który mnie tak długo nienawidził, zdawało mi się tem zdradliwszą pułapką. Z domu rzadko teraz wyjeżdżał; bywało nawet, że odmawiał sąsiadom zapraszającym go w gościnę.
— Nie — powiadał wtedy — cóż mnie obchodzą te durne fircyki? Zostanę w domu, panie Mackellar; wytrąbimy sobie spokojnie butelkę wina i urżniemy miłą pogawędkę.
Istotnie obiadowanie w durrisdeerskim dworze musiało być dla każdego rozkoszą, zważywszy potoczystość i krasę dyskursu wiedzionego przy stole. Pan dziedzic nieraz wyrażał zdziwienie, iż dawniejszemi czasy tak nie dbał o moje towarzystwo.