Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/283

Ta strona została przepisana.

— Ale, widzisz waćpan, — dodawał, — byliśmy wówczas w obozach przeciwnych. Pozostaliśmy coprawda w nich i do dzisiaj... ale o tem niema co mówić. O wiele mniej znaczyłbyś waćpan w mych oczach, gdybyś nie był oddany całą duszą, swemu chlebodawcy.
Zważcie sami, iż trudno, bym go w takich chwilach mógł posądzać o jakiekolwiek złe zamiary; niemasz bowiem bardziej kuszącego pochlebstwa, jak ono, gdy się po latach wielu oddaje nakoniec sprawiedliwość czyjejś cnocie i zasługom. Nie myślę jednak się usprawiedliwiać. Na mnie cięży cała wina: jam to pozwalał, by mnie durzono pochlebstwy, aż wkońcu czujny brytan jął twardo zasypiać — gdy on nagle wziął się do dzieła.
Winienem był powiedzieć, że Indyjczyk przez cały ten czas włóczył się wszędy po naszym dworze. Mówił mało, i to jedynie z panem dziedzicem, a zawsze w rodowitem swem narzeczu, chodził cicho, bezgłośnie, a pojawiał się zawsze tam, gdzie najmniej można się było go spodziewać, zawsze pogrążony w głębokiej zadumie, z której (za nadejściem jakiej osoby) zrywał się nagle, by urągać przybyszowi jakowymś czołobitnym ukłonem. Wydawał się taki spokojny, taki cherlawy, tak uwikłany w swe rozmyślania, iż począłem mijać go bez zwracania nań uwagi, ba, nawet litować się nad nim, jako nad niewinnym tułaczem-wygnańczem. A tymczasem nędznik ten bez wątpienia przyczajał się