Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/284

Ta strona została przepisana.

wciąż i nadsłuchiwał — niewątpliwie też jego skryta przebiegłość a moja pewność siebie były temu przyczyną, że tajemnica rodzinna stała się w końcu wiadomą panu dziedzicowi.
Cios ten spadł na mnie w pewną wielce burzliwą noc, gdyśmy właśnie, spożywszy wieczerzę, rozochocili się ponad zwykłą miarę.
— Wszystko to miłe i piękne — ozwał się nagle pan dziedzic — ale lepiej uczynim, gdy zajmiemy się pakowaniem kuferków.
— Czemuż to? — zawołałem. — Czy waszmość odjeżdżasz?
— Tak, odjedziem wszyscy jutro rano — odpowiedział — najpierw do Glasgow, stamtąd zaś do prowincji nowojorskiej.
Nie wiem, co działo się ze mną w ową chwilę, lecz zdaje mi się, żem jęknął głośno.
— Tak — ciągnął dalej dziedzic — nazbyt się przechwalałem! Powiedziałem, iż wykuje to w ciągu tygodnia... tymczasem zabrało mi to bezmała dni dwadzieścia. Ale to drobnostka! Temci prędzej wyruszę w drogę i dopnę swego!
— Masz-li waćpan pieniądze na tę podróż? — zapytałem.
— Mam, mam, zacny i prostoduszny człowieku! — odpowiedział. — Możesz mi złorzeczyć, jeśli chcesz, możesz mi wytykać moją dwulicowość... ale gdym wyduszał pieniądze z mego ojczulka, odłożyłem sobie spory fundusik na czarną godzinę. Jeżeli waćpanu przyjdzie ochota towarzyszyć nam w naszem natarciu bocz-