Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/285

Ta strona została przepisana.

nem, będziesz musiał sam płacić za swój przejazd. Dla Secundry i dla siebie mam dosyć, ale więcej już nie; starczy to, by okazać się groźnym, nie starczy zaś, by okazywać hojność. W każdym razie na mojej dryndulce jest jedno zbędne siedzenie, które mogę waści ustąpić za skromną opłatą, w ten sposób może jechać razem cała menażerja: brytan, małpa i tygrys.
— Jadę z waćpanem — odezwałem się.
— Liczyłem na to — rzekł pan dziedzic. — Widziałeś mnie kiedyś pobitego; sądzę, iż obaczysz mnie zwycięskim. By to osiągnąć, nie zawaham się nawet narazić waćpana na przemoknięcie do suchej nitki wśród niniejszej słoty i burzy.
— A przynajmniej — dodałem — waszmość wiesz doskonale, że nie potrafisz mnie się pozbyć.
— Niełatwo — odpowiedział. — Waćpan ze zwykłym swym rozsądkiem uderzasz w samo sedno rzeczy. Nigdy nie walczę z tem czego nie da się uniknąć.
— Podobnoć na nic już się nie zda apelować do waszmości? — wtrąciłem.
— Zdaje mi się, że tak — odpowiedział.
— A jednak — zacząłem — gdybyś mi waszmość dał nieco czasu, możebym napisał...
— I jakażby była odpowiedź jmci lorda Durrisdeeru? — rąbnął on mi na to prosto z mostu.
— Tak właśnie... w tem sęk! — odpowiedziałem.