Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/286

Ta strona została przepisana.

— Jakże więc stosowniejszą jest rzeczą, bym ja udał się doń osobiście! — odciął mi się. — Ale niepotrzebnie czas tracimy. Jutro o siódmej bryczka już będzie czekała pod bramą. Bo ja, panie Mackellar, ruszam z kopyta już od samej bramy... nie myślę przedzierać się przez lasy i wsiadać do pojazdu zdala od drogi... ot, naprzykład w Eagles.
Czułem się teraz całkiem już silny na duchu.
— Czy waszmość pozwolisz mi zatrzymać się na kwadrans w St. Bride? — zapytałem. — Mam do załatwienia małą sprawę z rejentem Carbyle.
— Zatrzymaj się choćby godzinę — odpowiedział. — Nie będę przeczył, że zależy mi na pieniądzach za aścine miejsce na wózku... w razie czego możesz zawsze dostać się wierzchem wcześniej do Glasgowa.
— Hm, hm! — westchnąłem. — Nigdym nie przypuszczał, że będę musiał porzucić starą Szkocję.
— Rozruszasz się waćpan trochę — rzekł on mi na to.
— Podróż ta komuś przyniesie nieszczęście — odrzekłem, — a zdaje mi się, że najprędzej waszmości. Tak mi coś mówi w głębi serca... a jedno czuję wyraźnie... że pod złą wróżbą poczęta jest ta podróż.
— Jeżeli wasze zabierasz się do prorokowania — przerwał mi dziedzic — tedy słuchaj głosu, który teraz się rozlega.