Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/287

Ta strona została przepisana.

Z nad roztoczy morskiej nadbiegł gwałtowny wiew wichrury, a krople deszczowe jęły rozbryzgiwać się o szyby.
— Wiesz-no, mój czarnoksiężniku, co to znaczy? — szkockim akcentem zadrwił ze mnie dziedzic. — Choroba morska da się we znaki człowiekowi, co się zwie Mackellar.
Dostawszy się do mego pokoju, siedziałem tam przez czas dłuższy w pełnem boleści podnieceniu, przysłuchując się opętańczemu zgiełkowi zawieruchy, bijącej całą siłą w facjatkę domu. Duchowe moje przygnębienie, okropne wycie wichru wśród wieżyczek oraz ciągłe dygotanie murów domostwa sprawiły, iż sen zbiegł całkiem z mych powiek. Siedziałem przy zapalonej świeczce, wpatrując się w czarne szyby okien, za któremi szalała burza, wciąż jakby wybuchająca od początku; na tej to pustej przestrzeni dostrzegłem perspektywę kolejnych zdarzeń, od których włosy mi się jeżyły na głowie. Dziecko zwichnięte moralne, zniweczone szczęście domowe, pan mój umarły lub gorzej niż umarły, żona jego opuszczona i samotna... wszystko to z przedziwną wyrazistością rysowało się przedemną w ciemności... a wrzawa wichury zdawała się drwić z mej bezradności.