Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/289

Ta strona została przepisana.

bardziej wiązała się z naszym wyjazdem, dochowały się po dziś dzień w mej pamięci. Jedna ze zwrotek zaczynała się:

Dom ojczysty, me kochanie, pełen drogich twarzy,
Dom ojczysty, me kochanie, był dla dziecka rajem...

A kończyła się tak mniej więcej:

Dzisiaj, kiedy nad mokradłem świta biały dzień
Dom tu stoi opuszczony, żar w kominku zgasł...
Opustoszał dom... dziś wszyscy wyjechali zeń
Niemasz serc, co go kochały w dawny, szczęsny czas...

Nie potrafię wdawać się w żadne dyszkursy co do wartości owych wierszy — takiej one w onczas nabrały dla mnie dostojności przez melancholię rozlaną w powietrzu, a przytem były nucone przez istnego arcyśpiewaka w czasie tak sposobnym. Skończywszy, spojrzał mi w oblicze i dostrzegł łzy w mych oczach.
— Hej, Mackellar! — odezwał się. — Myślisz, mój stary, że ja nigdy nie czuję żalu?...
— Nigdym waćpana nie uważał za tak złego człowieka odparłem — jeżeli nie wszystkie sprężyny w duszy waszmościnej do tego zmierzają, byś był dobrymy człowiekiem.
— O nie, nie wszystkie, — odrzekł — nie wszystkie. W tem się mylisz, mój ewangelisto. Ot choroba... braku dobrej woli!...
Atoli zdaje mi się, że westchnął, wsiadając zpowrotem do bryczki.
Przez cały dzień podróżowaliśmy wśród tej samej zgniłej pluty; mgła obiegła nas gęsto,