Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/29

Ta strona została przepisana.

niebardzo biegły w onych sztukach; a wreszcie plac upiększony ogrodami, trawnikami, krzewami jagody dającemi i drzewami, jakom nigdy w życiu nie oglądał. Pieniądze włożone bezużytecznie w owe wirydarze, starczyłyby w zupełności na poprawienie rodzinnego majątku, tak zaś potrzeba było nielada dochodów, by to wszystko w porządku utrzymać...
Pan Henryk sam podszedł do drzwi, by mnie powitać. Ujrzałem młodego mężczyzną o kruczych włosach (Durie‘owie wszyscy są czarniawi), o twarzy szczerej ale niewesołej, wysokiego wzrostem i silnej budowy ciała ale o zdrowiu niezbyt silnem. Bez najmniejszej wyniosłości ujął mnie za rękę i wciągnął do domu, przemawiając poprostu i uprzejmie. Tak, jak byłem w butach, wprowadził mnie do świetlicy dworskiej, by mnie przedstaić swemu ojcu. Było jeszcze jasno na dworze, przeto pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, był skrawek przeźroczystego szkła pośrodku tarczy na witrażu; pamiętam że mi się to wydało skazą na tle komnaty skądinąd tak pięknej, obwieszonej konterfektami przodków, zdobnej parkietowym pułapem z wisiorkami oraz rzeźbionym kominkiem, w rogu którego siedział pan starszy, zaczytany w Liwjuszu. Był on wielce podobny do pana Henryka i miał ten sam szczery wyraz twarzy, jednakże o wiele milszy i subtelniejszy, a mówić umiał tysiąckroć bardziej zajmująco. Zadał mi, jak sobie przypominam, wiele pytań co do kole-