Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/291

Ta strona została przepisana.

rrisdeerze; jej widziadło powracało raz wraz i lękiem mnie napawało niemal przez połowę mej podróży, a jednak nie był to skutek jakiegoś obłędu, bo wszak doszedłem oto do lat sędziwnych zgoła nieposzwankowany na rozumie. Nie było to też (jakom wówczas rad mniemał) dane pzez Boga ostrzeżenie co do przyszłości, bo choć spadły na nas różne klęski, nigdy przecie nie nadciągnęła ta właśnie klęska — i choć widywałem wiele rzeczy godnych żałości, nigdym przecie na jawie nie widział takiego właśnie obrazu.
Zdecydowano, iż będziemy jechać przez noc całą; rzecz osobliwa, że gdy już zapadł zmrok, mnie jakoś trochę przybyło odwagi. Jasne światło latarń, lejące się w mgłę, na dymiące parą konie i na kiwającego się woźnicę, pozwoliło mi spojrzeć na świat cały pogodniej i weselej niż w ciągu dnia, i być też może, że umysł mi już się znużył własną swą melancholją. Dość na tem, że kilka godzin bezsennych spędziłem nie bez satysfakcji na różnych rozmyślaniach, w końcu zaś zapadłem w sen zgoła naturalny, niezakłócony widzeniami. Jednakowoż widocznie nawet w najgłębszym śnie nie zaznałem spokoju i pracowałem myślą, niebardzo zdając sobie z tego sprawę; albowiem nagle ocknęłem się z szeroko rozwartemi oczyma i przyłapałem się na tem, żem właśnie wykrzykiwał:

Dom ojczysty, me kochanie, był dla dziecka rajem...