Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/292

Ta strona została przepisana.

— będąc przytem zdumiony, widząc w tych słowach aluzję, której dnia poprzedniego nie zauważyłem, do niecnych zamiarów dziedzica związanych z odbywaną natenczas podróżą.
W sam raz dojeżdżaliśmy wtedy od miasta Glasgow, gdzie niebawem zasiedliśmy do śniadania w gospodzie i gdzie (djabli nadali!) znaleźliśmy okręt właśnie zabierający się do żeglugi. Zajęliśmy miejsca w kajutach, a w dwa dni później znieśliśmy na pokład nasze ruchomości. Okręt był staroświecki skołatany latami i nosił trafne miano „Żaden-taki“. Według wszelkiej ludzkiej rachuby miała to już być ostatnia jego żegluga. Patrząc nań z nadbrzeżnego bulwarku, kiwano głowami, a nieznajomi przechodnie, spotykani na ulicy, ostrzegali mnie, iż jest on już zbutwiały i, jak ser, stoczony przez robactwo, przytem zaś nazbyt obciążony ładunkiem, przeto musi zatonąć podczas pierwszej wichury. Ostatecznie tak się złożyło, że byliśmy jedynymi tego statku pasażerami. Szyper, McMurtrie, był to człek zamknięty w sobie, małomówny, zrzadka odzywający się glasgowskim cz gallickim akcentem; majtkowie, ludzie ciemni, rubaszni, mieli kwaterę na przodzie okrętu, koło lin kotwicznych. Przeto pan dziedzic i ja byliśmy pozostawieni sobie wzajem.
Od Clyde począwszy Żaden-Taki płynął z wiatrem pomyślnym; niemal przez tydzień cieszyliśmy się piękną pogodą i dobrą, niezakłóconą jazdą. Ku memu zdziwieniu okazałem