Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/293

Ta strona została przepisana.

się iście z urodzenia żeglarzem, o tyle przynajmniej, że nie zachorowałem ani razu; wszelakoż bynajmniej zdrowie moje nie zakosztowało zwykłej swej równowagi. Czy to z winy kołysania się okrętu na falach, czy wskutek ciasnoty miejsca, czy solonego jadła czy ze wszystkich razem wziętych przyczyn, dość, żem cierpiał od czarnej melancholji i bolesnego naprężenia ducha. Przyczyniała się do tego pewno i sama jazda na tym okręcie; jakiekolwiek było ono choróbsko, brało się niewątpliwie z mego otoczenia; winien tu był zresztą nietyle okręt co pan dziedzic. Nienawiść i trwoga złymi są kompanami; zakosztowałem-ci ich i gdzieindziej, we śnie i na jawie, przy jedzeniu i piciu, a przecie nigdy ani przedtem ani potem nie byłem niemi tak zatruty na ciele i duszy, jakem był na pokładzie Żaden-Takiego. Wyznam szczerze, iż wróg mój był prawdziwym wzorem cierpliwości; w najgorszych dniach, jakieśmy przeżywali, okazywał mi wielką uprzejmość i wyrozumiałość, bawiąc mnie rozmową, póki mi stało chęci, gdym zaś gardził jego dwornością, kładł się na pokładzie i czytał. Książkę, którą wziął z sobą na okręt, była słynna „Klaryssa“ Richardsona; niekiedy czytał mi z niej głośno różne ustępy — i pewno żaden krasomówca nie oddałby z większą mocą najbardziej wzruszających miejsc tej książki. Odwzajemniłem mu się roz-