Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/294

Ta strona została przepisana.

działem Pisma Świętego, które stanowiło całą mą bibljotekę, i to od niezbyt dawna, gdyż (ze smutkiem to wyznaję) dotąd bardzom zaniedbywał moje powinności religijne. On, jako znawca prawdziwy, umiał ocenić wartość tego dzieła; niekiedy brał mi je z ręki, przewracał kartki jako człek dobrze rzeczy świadom, odpłacając mi się pięknym za nadobne — krasy pełną deklamacją. Rzecz atoli szczególna, w jak małej mierze stosował on do siebie to, co czytał; przelatywało mu to wysoko nad głową, jako błyskawica letnia: Lowelas i Klarysa, wspaniałomyślności Dawida, tegoż psalmy pokutne, uroczyste zagadnienia księgi Hiobowej, wzruszające poezje Izajaszowe — wszystko to było dlań jedynie źródłem rozrywki, jakoby rzępolenie na skrzypcach w bursie kupieckiej. Ta powierzchowna jego tkliwość, kryjąca wewnętrzną zatwardziałość, bardzo mnie oburzała: licowała ona z tem bezwstydnem grubijaństwem, które taiło się (jakom wiedział) pod pokrywką jego dwornych obyczajów. Bywały chwile, kiedy czułem do niego obrzydzenie, jak do rzeczy jakiejś szpetnej; niekiedy stroniłem odeń, jakby od jakiegoś upiora. Niekiedy wydawał mi się jakby człowiekem z tektury, którego dość uderzyć w twarz nawoskowaną, by znaleźć pod spodem pustkę. Ta zgroza (nie urojona, jako myślę) zwiększyła niezmiernie moją niechęć do jego towarzystwa; czułem jakiś dreszcz wewnętrzny, gdy on się do mnie zbliżał, niekiedy chęć mnie