Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/296

Ta strona została przepisana.

nych. Bywało, że i cała załoga odmawiała posłuszeństwa, a my, choć w arjergardzie, musieliśmy po dwakroć w obawie buntu stawać pod bronią; pierwszy to raz w życiu wypadło mi nosić oręż.
Wśród owych przeciwności nagle rozszalał się orkan tak straszliwy, iżeśmy wszyscy myśleli, że okręt musi już zatonąć. Byłem zamknięty w kajucie od godziny południowej jednego dnia aż do wieczoru dnia następnego. Secundra najadł się jakowychś dryjakwi i leżał nieprzytomny, więc — można powiedzieć — spędziłem te godziny w nieprzerwanej samotności. Zrazu tak byłem strwożony, iż mi nie stało ruchu, a niemal i myśli, jakoby umysł mój ścięty był lodem. Ale naraz wkradł się weń promyk pewnej pociechy. Jeżeli Żaden Taki zatonie, tedy pociągnie za sobą w otchłań niezgłębionego morza ową istotę, której wszyscyśmy tak bardzo lękali się i nienawidzili... nie będzie już wtedy dziedzica z Ballantrae... ryby będą harce swe wyprawiać nad jego szkieletem... w niwecz pójdą jego zamysły, a niewinni ludzie, których był wrogiem, zostawieni będą w spokoju. Zrazu, jakom wspomniał, był to tylko promyk pociechy, niebawem jednak rozrósł się w szeroki blask słoneczny. Myśl o śmierci tego człowieka, o jego zniknięciu ze świata, który przezeń tylu ludziom stał się pełnym goryczy; ogarnęła całą mą duszę. Myśl tę piastowałem czule, lubowałem się jej słodyczą. Wyobraża-