Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/298

Ta strona została przepisana.

dżył onego niegodziwca. Atoli Tyś już w łonie matki mej uczynił mnie tchórzem. Panie, Tyś mnie takim stworzył, Ty znasz słabość moją, wiesz, że trzęsę się od stóp do głów w obliczu wszelkiej śmierci. Ależ, spójrz o Panie, sługa Twój gotów jest na wszystko, pozbywszy się swej śmiertelniczej słabości. Niechaj za życie tego nędznika oddam Ci życie moje. Zabierz je oba, o Panie, zabierz je oba pospołu i miej litość nad niewinnymi!
W takich to mniejwięcej słowach, tylko że bardziej ubliżającch, bardziej grzesznemi obciążonych zaklęciami, długo jeszcze wylewałem na łono Stwórcy mą duszę. Winieniem przypuścić, iż Bóg nie słuchał mnie łaskawie... przecie jednak, gdym jeszcze był pogrążony w rozpoczliwych modłach błagalnych, nagle ktoś odsunął napuszczaną dziegciem płócienną zasłonę i wpuścił do kajuty całą strugę światłości słonecznej, właśnie chylącej się ku zachodowi. Wstydem przejęty, z wielką trudnością stanąłem na nogach i zdumiałem się niepomiernie, czując, że się słaniam i odczuwam ból na całem ciele, jak gdyby, rozciągano mnie na torturach. Secundra Daos, który był spał dzięki swym drjakwiom, stał teraz nieopodal w kącie, spoglądając na mnie roziskrzonemi oczyma; nad otwartą furtynką kajuty zaś stał kapitan, dziękując mi za moje modły.
— Tyś to okręt uratował, panie Mackellar — mówił — Żadna zręczność ni eksperjencja żeg-