Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/299

Ta strona została przepisana.

larskiego cechu nie zdołałaby utrzymać statku tego na powierzchni morza tak wzburzonego. Słusznie rzec możem: „Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, próżno czuwają po murach wartownicy“.
Skonfundowałem się tą omyłką kapitana, nie mniej zaś zdumieniem i trwogą, z jaką spoglądał na mnie Indyjczyk, tudzież uniżonemi hołdami, jakiemi niebawem zaczął mi się naprzykrzać. Dziś już wiem, że on niechybnie podsłuchał me modły i pojął osobliwą ich intencję; niemasz także wątpliwości, iż nie omieszkał opowiedzieć swemu panu o wszystkiem. Z większą rzeczy wiadomością spoglądając w przeszłość, rozumiem teraz owe tak dla mnie wówczas zagadkowe, a — że tak powiem — przypochlebne uśmieszki, któremi zaszczycał mnie pan dziedzic. Podobnież rozumiem teraz jego słowa, które (jak pomnę) padły w rozmowie tegoż wieczora.
— No, no, mości panie Mackellar — ozwał się z uśmiechem podnosząc rękę; — nie każdy jest tak wielkim tchórzem, jak mu się wydaje... ani też tak dobrym chrześcijaninem.
Nawet nie domyślał się, jak prawdziwe były jego słowa! Albowiem prawdą było, że myśli, które mnie ogarnęły w gwałtowności nawałnicy, miały nadal władzę nad mą duszą, a słowa, które w natarczywości modlitwy same z siebie przyszły mi na usta, pobrzmiewałyy wciąż jeszcze w mych uszach; jakie zaś haniebne przyniosło to następstwa, godzi się, bym uczciwie to