Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/30

Ta strona została przepisana.

gjum edynburskiego, gdzie osiągnąłem niedawno stopień magistra, i co do różnych profesorów, z którymi i których profesją, jak mi się zdaje, był dobrze zaznajomiony. W ten sposób, gwarząc o dobrze mi znanych rzeczach, rychło nabrałem śmiałości do rozmowy w tym domu, w którym odtąd tyle lat miałem zamieszkiwać.
Gdyśmy tak gwarzyli, weszła do pokoju żona pana Henryka. Na pierwszy rzut oka nie wydała mi się nazbyt piękną (było to na sześć tygodni przed urodzeniem panny Katarzyny), dopiero później oceniłem jej urodę. Odnosiła się do mnie nader uprzejmie; tak z tego, jak też z innych względów, była trzecią osobą, którą darzyłem głębokiem szacunkiem.
W czas niedługi potem wszystkie brednie Patryka Macmorlanda zatarły mi się w pamięci; nie dając im już wiary pozostałem odtąd na zawsze wiernym sługą, przywiązanym z całej duszy do domu Durrisdeerów. Najbardziej przywiązałem się do pana Henryka. Pracowałem z nim razem i przekonałem się, że jest zwierzchnikiem bardzo wymagającym. Okazywał mi wszelką uprzejmość w godzinach wolnych od pracy, ale w godzinach zajęć nietylko nie szczędził mi roboty, lecz dozorował mnie przy niej nader skrupulatnie. Nakoniec, pewnego dnia podniósł jakby nieśmiało głowę z nad papierów i powiada:
— Panie Mackellar, muszę aści powiedzieć, że pracujesz i spełniasz wszystko wybornie.