Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/300

Ta strona została przepisana.

opowiedział, bo nie chcę być na tyle stronniczym, bym miał opisywać cudze grzechy, a zatajać własne.
Wiatr uspokoił się, ale morze bodaj że jeszcze więcej było wzburzone. Przez całą noc okręt kołysał się okrutnie; świt następnego dnia — i jeszcze jednego — nie przyniósł nijakiej odmiany. Przejście przez kajutę było rzeczą niemożliwą; starzy, doświadczeni żeglarze przewracali się na pokładzie, a jeden z nich straszliwie przytem się pogruchotał; wszystkie belki i bloki okrętowe, mocno starością nadpsowane, trzeszczały i skrzypiały w niebogłosy, a wielki dzwon koło pachołków kotwicznych pobrzękiwał bez ustanku a smętnie. W jeden z tych dni siedziałem samowtór z panem dziedzicem na krawędzi rufy. Muszę tu wyjaśnić, że nasz okręt miał rufę wysoko wzniesioną; dokoła jej wierzchołka biegły wysokie parapety, nie dające przystępu wiatrowi; te zaś, zbliżając się z obu stron ku przodowi, zbiegały pięknym, po staroświecku rzeźbionym ornamentem ku dołowi, gdzie łączyły się z parapetem środkowej części okrętu. Z tego układu, który na celu miał raczej ozdobę niż pożytek, wynikła wielka przerwa w osłonie rufy — i to akuratnie na samej krawędzi, gdzie przy pewnych poruszeniach okrętu najwięcej osłony tej było potrzeba. Tam właśnie siedzieliśmy, zwiesiwszy nogi wdół; dziedzic siedział między mną a zaś oburącz trzymałem się okratowania okna kajuty, bo ja