Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/301

Ta strona została przepisana.

zdawałem sobie sprawę, iż jest to pozycja niebezpieczna, tembardziej, że miałem wciąż przed oczyma miarę naszych podrygów — a to w osobie pana dziedzica, która uwydatniała się na krawędzi parapetu na tle słońca. Raz głowa jego znajdowała się kędyś w zenicie, a cień jego padał hen na przeciwną stronę, poza burtę okrętu, to znów cała jego postać zapadała się wdół aż poniżej mych stóp, a smuga morza zjawiała się ponad nim, niby strop komnaty. Patrzyłem na to we wzrastającem osłupieniu, jak podobno patrzą ptaszkowie na zbliżającego się węża... pozatem ogłuszała mnie i trwożyła sama rozmaitość zgiełków, albowiem rozwinęliśmy byli wszystkie żagle w złudnej nadziei, że uda się nam odbywać dalszą żeglugę, to też okręt huczał i dudnił ich łopotem, jak młockarnia. Rozmawialiśmy najpierw o rokoszu, który nam groził; stąd przeszliśmy na temat mordowania ludzi, to zaś przyniosło panu dziedzicowi pokusę tak silną, iż nie mógł jej przezwyciężyć. Skłoniła go ona do tego, by opowiedzieć mi powiastkę jedną, która pokazała jednocześnie, jak człowiek ten był przebiegły i jak niegodziwy. Opowiadał zawsze z wielkiem przejęciem i błyskotliwością, nierzadko osiągając efekt znaczny. Atoli niniejsza opowieść, utrzymana w tonie wysokim wśród tak wielkiego zamętu, wygłoszona przez narratora, już to patrzącego na mnie zgóry kędyś z pod niebios, już to podglądającego mnie ukradkiem zdołu, kędyś z pod stóp moich — ta