Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/303

Ta strona została przepisana.

Miejsce było odludne i wielce tajemnicze; jakiś głos wnętrzny podszepnął hrabiemu, że tu coś się zdarzy, co może przynieść mu korzyść. Przywiązał tedy konia do sosny, wziął z sobą krzesiwo, by móc rozniecić ogień i wszedł w głąb kopczyka. Za bramą był wchód do korytarza starożytnej rzymskiej budowli, niebawem rozdzielającego się w dwóch kierunkach. Hrabia skierował się na prawo i jął posuwać się poomacku w ciemności, aż doszedł do jakiejś przegrody, ciągnącej się wpoprzek korytyarza. Próbując gruntu przed sobą, natrafił nogą na gładki zrąb kamienny, za nim zaś wyczuł pustkę. To podnieciło w nim ciekawość, przeto uzbierał garstkę pogniłych drewek, leżących wokoło, i rozniecił ognisko. Tuż przed nim znajdowała się głęboka studnia; zapewne czerpał stąd niegdyś wodę któryś z okolicznych wieśniaków — jemu też przypisać należało zbudowanie wspomnianej przegrody. Hrabia oparł się o jej brzeg i przez czas dłuższy poglądał w studnię. Była ona pozostałością jeszcze z czasów rzymskich, przeto budowę miała niespożytą i na wieczne przeznaczoną czasy, jako wszystko, do czego rękę był przykładał ów naród. Ściany były spadziste, a spojenia gładkie, tak, iż człowiekowi, któryby wpadł w tę głębię, ani marzyć było o wydobyciu się. „Hm! — rozmyślał hrabia, — wszak jakaś silna podnieta wiodła mnie do tego miejsca. I pocóż to? Cóżem z tego zyskał? Cóż mi z tego przyjdzie, że będę patrzył w tę stud-