Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/304

Ta strona została przepisana.

nię?“ Naraz brzeg przegrody obsunął się pod jego ciężarem... hrabia przechylił się i o mały włosek nie runął głową do studni. Odskakując czemprędzej, by ujść zaguby, przydeptał ostatnie płomyki ogniska, które zgasło i przestało już oświecać oną piwnicę, rozpościerając jedynie wokoło dym gryzący. „Był-żem tu przywiedzion na śmierć niechybną?“ Na myśl tę dreszcz przeszedł hrabiego od stóp do głowy; niebawem jednak wróciła mu przytomność umysłu wraz z nowym konceptem. Podpełznął na czworakach do krawędzi studni i jął podniesionemi dłońmi obstukiwać przestrzeń nad sobą. Parapet był podtrzymany dwiema podporami; od jednej się oderwał, ale jeszcze trzymał się drugiej. Hrabia ustawił wszystko zpowrotem tak, jak był zastał, tak, iż miejsce to groziło śmiercią niechybną następnemu przybyszowi; uczyniwszy to, wyczołgał się z ciemnicy jak człek bezsilny. Nazajutrz, gdy mu wypadła przejażdżka z baronem przez Corso, umyślnie pokazywał po sobie jakoby głęboką zadumę. Towarzysz (jak to było w zamiarach hrabiego) jął dopytywać się go o przyczynę tego zamyślenia. Hrabia zrazu wzbraniał się nieco, poczem wyznał, że był w duchu zaniepokojny snem niezwykłym. Słowa te były obliczone na to, by pociągnąć za język barona — człeka przesądnego, który udawał, że drwi z przesądów. Spierali się i żartowali z siebie wzajem czas jakiś, poczem hrabia, jakgdyby zaperzywszy się nagle, zawołał na towarzysza,